sobota, 25 grudnia 2010

Ho ho ho Wesołych Świąt!



Życzę Wam zdrowych, pogodnych Świąt Bożego Narodzenia.
Niech ten czas wypełniony będzie radością i miłością najbliższych.
Życzę Wam również, abyście w tym świątecznym zamieszaniu nie zapomnieli o sobie.
Abyście mogli zadbać o siebie - zarówno w sensie fizycznym jak i duchowym.

A potem?
A na potem życzę Wam pozytywnej sumy przypadków.
Zawsze i wszędzie.

Wesołych Świat i szczęśliwego Nowego Roku!



piątek, 24 września 2010

Sztuka przypadku

Noc. Autobus relacji - Istambuł - Ankara. Obok dziewczyna w chuście. W dłoni telefon ze złymi informacjami... A w głowie - panika i chęć powrotu do domu....

Przypadki sprawiły, że jestem w tym miejscu, w którym jestem obecnie.
Niekontrolowane, nagłe, czasem jednak trochę zaplanowane, ale i tak nie do końca okiełzane.

Przypadki.

Mam nieodparte wrażenie, że w moje życie to po prostu suma tych wszystkich mniejszych i większych przypadków. Poczucie to jest szczególnie silne dzisiaj - w pierwsza rocznice drugiego wyjazdu do Turcji...


W jakim miejscu znajduje się dziś? 
To jest dopiero pytanie...

W miejscach, które mnie oczarowały zostawiłam kawałki swojej duszy - dlatego teraz siedząc i pisząc tą notkę czuję się w jakiś sposób pokaleczona, niespokojna i niepełna. Tęskniąc za miejscami, które na kilka dni, tygodni, miesięcy były moim domem. Wróciłabym i do Ankary, i do Stambułu. Do Żywca, do Bejrutu, i na Sardynie też... 
Wiem, jednak że nie mogę - nie teraz... Stanowczo nie.

Może właśnie przez to uczucie bezsilności i niemocy chciałabym wrócić tam jeszcze bardziej?

Może ta "niespokojna dusza" to wynik nie tyle tęsknoty za miejscami, które zostawiły ślad we mnie, ale raczej strach i ucieczka przed codziennością? 
Bo z taką prozą życia właśnie teraz zaczynam się zmierzać - deficyt czasu przy bogatych możliwościach, zbyt  niski jak na moje stałe potrzeby stan konta, a do tego zbliżający się rok akademicki z pracą magisterską na czele...

A zapakować walizkę, nawet tą 20-sto kilkogramową na 4 miesiące, jest o wiele łatwiej niż mierzyć się z takim zwykłym - szarym życiem.


W jakim miejscu będę za rok?

Zdaje się na przypadek.

piątek, 27 sierpnia 2010

Przeprowadzka

Jak uczestniczka programu "Citi helps students, students help locally" przenoszę się na najblisze kilka tygodni na nowego bloga - http://praktykilokalne.blogspot.com/ 

Ale spokojnie.
Wrócę.

wtorek, 24 sierpnia 2010

Przyćmiony blask

Malaga była już coraz bliżej. 
Przejechałyśmy Portugalię i został już nam tylko mały kawałeczek Hiszpanii, a potem już tylko lotnisko w Maladze, Kraków i Warszawa.

Zmęczenie dawało już o sobie znać, dlatego w czasie ostatnich dwóch dni tylko bawiłyśmy się w turystów - zabawa jednak szła nam dość słabo. Zebrało się na to jednak kilka powodów.

Pierwszym z nich był nasz "przewodnik" - chłopak erasmusowej koleżanki (ona była nieobecna w tym czasie) - chciał nam pokazać najważniejsze rzeczy, ale bez większego zagłębiania się w szczegóły. Pierwszego dnia więc nie zobaczyłyśmy wiele - tylko Plaza de Espana, katedrę z zewnątrz, dwa muzea i parki.

Miałam za to okazję obserwować jak Hiszpanie się bawią, spróbować typowych hiszpańskich trunków, czy typowego hiszpańskiego jedzenia.

W Polsce niemożliwe jest aby w mieście wydzielić strefę w przestrzeni publicznej, gdzie legalnie można pić alkohol - w Hiszpanii - owszem! Więcej - taka strefa może znajdować się po drugiej stronie kościoła...

Ostatni dzień miał nam upłynąć leniwie na łapaniu okazji w sklepach, niestety zamienił się w katastrofę...

W czasie przeglądania wieszaków w "Zarze", ktoś ukradł mi portfel - z kartą, dowodem i legitymacją... Bez wizyty na policji się nie obyło - białe ściany, jedno biurko i 5 facetów, którzy patrzyli na mnie z politowaniem - i do tego jeszcze M. za drzwiami, bo ze mną mogła wejść w roli tłumacza tylko jedna osoba. I tak na koniec już - żeby porządnie pożegnać się z Hiszpanią... - szaleńczy bieg na autobus do Malagi, bo nasz "przewodnik" przywiózł nas nie na ten dworzec co potrzeba...

O czasie spędzonym w Sewilli wolałabym więc zapomnieć. Tak łatwo jednak się nie da - przypomina mi o tym chociażby mój nowy dowód, czy legitymacja, która zamiast ośmiu ma tylko jedną naklejkę. 
Ze strata już się pogodziłam, poza tym pracuje nad tym, żeby nie przywiązywać się do rzeczy, bo one ewidentnie mnie się nie trzymają.

Spaczony obraz Sevilli powoduje, że nie wstawię zdjęć, z bądź co bądź pięknego miasta. Jeszcze nie ten czas.

A i pewnie prędko tam ponownie nie pojadę.

sobota, 14 sierpnia 2010

Kilka pastelowych barw.


Magiczna kraina. Tak o niej mówili. 

Algavre, a w niej Faro - kolejny cel naszej szalonej podróży.

Pierwsze tak bliskie spotkanie z Oceanem. 
Jednak naznaczona wyjątkowością Morza Śródziemnego, które oblewa złociste sardyńskie plaże, chyba nie potrafiłam docenić w pełni tego co widziałam, i co mogłam poczuć. 

A może to po prostu zmęczenie? Brak własnego miejsca, tylko spanie u kogoś na kanapie? Ale zbliżałyśmy się przecież już do końca...

Dziś jednak patrząc na zdjęcia myślę, że jestem szczęściarą, że mogłam tam być. Z Tą osobą. W tym miejscu.
Dziś żałuję, że nie mogłyśmy tam zostać trochę dłużej. Że nie mogłyśmy nacieszyć się w pełni tym spokojem, który bił od tych niskich białych domków, z hamakami w ogródku... 

W końcu wyspane, po tradycyjnej porannej kawie i rogaliku (za 1,50 euro) wyruszyłyśmy na plażę - musiałyśmy popłynąć na wyspę Farol, bo choć wysiadając z pociągu poczułyśmy zapach, jakbyśmy były zaraz obok Oceanu, okazało się, że Ocean jest trochę dalej. A zapach jest wynikiem Ria Formosa - systemu torfowisk, rozlewisk oraz kanałów, które de facto podobno stanowi atrakcję turystyczną - mi jakoś jednak  "psuło" trochę perspektywę. 

A jaki jest Ocean?

Mnie przerażał - już bez Marco nie odważyłam się wejść głębiej niż do pasa. Woda wydawała się niespokojna, jakby tylko czekająca na odpowiedni moment. 

Plaża?
Piaszczysta, zwykła, ale za to bardzo długa. Dzięki temu można było znaleźć miejsce, w którym szum morza i wiatr tworzył odpowiedni klimat. I żadna zbłąkana dusza nie mąciła tych ostatnich chwil spokoju przed powrotem do codzienności.

Choć i czystość wody i plaży nijak miała się do tego, czego doświadczyłam kilka dni wcześniej.

A potem? Potem był powrót do Faro, bo ostatnia łódka odpływała o 18.45 - choć oczywiście w wyniku naszej pomyłki czekałyśmy na nią już od 18... 

A samo miasto?

Klimatyczne, z dużą ilością łódek.
Z wąskimi uliczkami, gdzie pełno jest malutkich knajpek, ale za to brak normalnych małych osiedlowych sklepów - a nawet jeśli już jakieś się znajdą, to wyglądają na bardzo "zakurzone" - czyli jest w nich mało rzeczy, a produkty długoterminowe naprawdę są zakurzone! 

Z malutkimi białymi domkami i palmami dookoła. Z restauracjami, gdzie podają całkiem niezłe ryby - choć jak dla nas trochę przyduże porcje. A i kelnerki w naszej knajpie wydawały się niezbyt kompetentne - a przynajmniej część z nich. 

A i Mac'Flurry mają niezłe...  


Kolejny dzień. 
Kolejny odcinek podróży zaliczony. 
Czas ruszać dalej. 

Czas pożegnać się z Portugalią.

Bye, bye Porto.
bye, bye Lizbona. 
Bye, bye Faro.

Wrócę wkrótce. 




















poniedziałek, 9 sierpnia 2010

(Nie)znany kraniec Europy.




Największe miasto.
Tłumy turystów, wiele zabytków, wiele uliczek i jeszcze więcej malutkich kawiarenek.
A kawa z rogalikiem na śniadanie dalej za 1,5 euro…
Lizbona. Serce Portugali.
Stolica.

Jaka jest?

Kolorowa – wszędzie wywieszone łańcuchy przypominające mi te nasze, gwiazdkowe - żółte, niebieskie i czerwone. W mieście czuć było jeszcze atmosferę przyjęcia, które jakby dopiero przed chwilą się skończyło. Tylko choinek i Mikołajów w czerwonych kubraczkach brak.

Przemawiająca w najróżniejszych językach świata – angielski, francuski, niemiecki, hiszpański, czy nawet polski. Do tego stukot zabytkowych tramwajów, które próbują się przedrzeć przez wąskie uliczki pełne turystów. I jeszcze przelatujące nad głowami śpiewające mewy, a w oddali syreny, wydawane przez wpływające i wypływające z miasta statki.

Inna niż Porto. Bardziej zatłoczona, bardziej komercyjna - tracąca przez część swojego charakteru.

Otwarta. Nawet gubiąc się w wąskich uliczkach, których nie można znaleźć na mapie nie ma się poczucia niepokoju. Spokojnie. Droga sama się znajdzie. Albo ktoś z przechodniów ją pokaże.

Bezpieczna. Zawsze jest czas na wciśnięcie hamulca przed osobą, która stoi na chodniku i chce przejść na drugą stronę.

Wielokulturowa. I nie chodzi tu tylko i wyłącznie o ilość turystów. Sami mieszkańcy są tak różni... Widoczne jest to szczególnie w pewnych częściach miasta - mieszkałyśmy na obrzeżach Lizbony, w dzielnicy - jakby się mogło na pierwszy rzut oka wydawać, zamieszkałej przez Afroamerykanów oraz ludzi z Ameryki Południowej. W czasie "spaceru", którego celem miało być mieszkanie naszego hosta, czułam się jak taka typowa blondynka w Turcji - wszyscy się gapią, gwiżdżą. Fajnie nie było.

Wietrzna.

Z piękną okolicą. Pół godziny i już można znaleźć się nad brzegiem oceanu, który w połączeniu z wiatrem przeraża. Wydaje się niepokorny. Nieposkromiony. Ale i cudowny. Szczególnie gdy spojrzy się na niego z Przylądka Roca.

Czy możecie sobie wyobrazić sobie, że stoicie w miejscu, patrzycie na ocean, nie widzicie horyzontu i myślicie sobie, że kilka wieków temu inni ludzie stali w tym samym miejscu i myśleli, że to jest koniec. Koniec Europy. Koniec Świata.
Wtedy tylko wiatr wiedział, że to nie jest prawda.

Dziś i ja to wiem.
Byłam tam.
Patrzyłam.
Czułam ten wiatr.

Pewne rzeczy po prostu się nie zmieniają.
Urocze, prawda?
To akurat nie jest typowa architektura.
Kieliszek białego wina.
Każdy ma tu czas na chwilę dla siebie.
Lizbona.
To typowe portugalskie śniadanie. Za 1,5 euro :)
Pierwsze spotkanie z oceanem.
Na końcu Europy.
Konwersacje.
Przed wyruszeniem na zarobek.
Przepyszne!!!
Miejska "plaża"
Uczenie się przez całe życie.
A gołębie są wszędzie takie same.
W ramach.
No bo wiesz... :)
Prawie jak na Gwiazdkę.
Miejsce na pranie będzie zawsze.
I koniec.
Kwiat na krańcu świata.
A horyzontu brak.
Sintra
Typowe.
Na wierzchołku zamku.
Relax.

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Kraina kawą i winem płynąca.


Otulona błękitnym niebem i zalewana wodami Oceanu Atlantyckiego.

Portugalia.

Malutkie państwo na Półwyspie Iberyjskim - z 10 milionową ludnością. Powstałe pod koniec XI wieku, jako połączenie trzech prowincji, które zostały lennem Henryka Burgundzkiego. W XII wieku jego syn Alfons I Zdobywca przyjął tytuł która Portugalii i uzyskał niezależność od Kartylii i Leonu. W połowie XIII wieku Portugalii uzyskała obecny kształt.

Historia wydaje się taka zwykła, ale sama Portugalia zwykła nie jest.

Przekonałyśmy się o tym już w Porto, które było naszym pierwszym przystankiem, w czasie samodzielnej podróży. Dla ciekawych - od pierwszej nazwy miasta - "Porto Cale" wzięła się nazwa całego państwa.

Pierwsza myśl po wyjściu z samolotu - "Tu jest zimno!" - bowiem w dniu, kiedy przyleciałyśmy było pochmurnie i ok. 20 stopni Celcjusza. Poszukiwanie mieszkania naszego coucha - było proste, bo udzielił nam szczegółowych instrukcji: kupić niebieskie karty, złapać metro, wyjść na jednym z przystanków (podał nazwę), zejść po schodach w dół, potem skręcić w lewo, iść w dół ulicy, dojść do banku, skręcić w prawo i już. Otworzył nam w pidżamie, bo nie dostał sms-a, którego do niego wysłałyśmy gdy byłyśmy na lotnisku.

Nie zdążyłyśmy znalazłyźć spożywczaka, nie zjadłyśmy śniadania, nie wzięłyśmy prysznica (bo ciągle był zajęty) ale za to już przed południem byłyśmy na mieście - welcome in Porto!

W tym mieście chcesz się ukryć i zostać. Zasiedzieć się w jednej z malutkich kawiarenek, która ukryta jest w gąszczu wąskich uliczek. Pijąc kawę, jedząc rogalika, myśląc o tym co było i co będzie. O! Albo siedzieć w jednej z licznych winiarni - degustując wino zielone, białe, albo czerwone. A może spacerując i zachwycając się architekturą? Azulejosami (płytki dekoracyjne) na budynkach, czy pomarańczowymi dachówkami, które dają schronienie tak wielu? A może po prostu chodząc i gubiąc się w labiryncie nieznanych uliczek, słuchając dźwięków dostępnych tylko w tym mieście?

A do tego wszystkiego drzwi, które kolorami, aż zachęcają, żeby je otworzyć. Kołatki, które krzyczą - "Użyj mnie!". Ukryte w starych kamieniach sklepy ze starociami. Powiewające z okien portugalskie, brazylijskie i hiszpańskie flagi. Można bowiem żyć w zgodzie i poszanowaniu siebie nawzajem.

I co z tego, że kamienice obok siebie są tak różne? Co z tego, że przy nadrzecznym deptaku na balkonach wisi kolorowe pranie? Co z tego, że zaraz za tymi przepięknymi kamienicami, stoją rudery?
Kontrasty, które powodują, że chcesz tu zostać i odkrywać to miasto.

Szczegóły, które decydują o wyjątkowości tego miejsca. Każdy ma czas na kawę, na miłą pogawędkę, na uśmiech, na zatrzymanie się przed przejściem dla pieszych. Jeśli zachodzi taka potrzeba doradzi - tak jak doradzili nam znajomi M., żebyśmy pojechały do Aveiro, portugalskiej Wenecji - bo tam i kanały warto zobaczyć i uniwersytet wyjątkowy jest.

Więc pojechałyśmy. Godzina pociągiem wystarczyła, abyśmy znalazły się w spokojnym miasteczku. Uniwersytet, którym tak się zachwycali, okazał się kampusem, wyciętym jakby z amerykańskich filmów. Nic rewelacyjnego - już nasze UW przy Krakowskim Przedmieściu jest lepsze. Jednak w czasie drogi znalazłyśmy przepiękny park z dużym stawem i pięknymi kwiatami. Poza tym bruk zamiast zwykłych ulic, białe domki, kafelki na ścianach no i w końcu kanały z gondolami.

Niestety nie miałyśmy zbyt dużo czasu na spacer - musiałyśmy wracać do Porto. Ale co to był za powrót! Towarzyszyło nam słońce, które właśnie wtedy zachodziło. Pierwsze spojrzenia na ten dziki i nieobliczalny Ocean - wielkość i siła fal wzbudzała respekt nawet w nas - siedzących w pociągu.

Po dwóch dniach - żal wyjeżdżać...

Historyczna część miasta.
Widok z historycznego mostu Ponte Dom Luis I.

Most Ponte Dom Luis I zbudowany w 1886 roku przez Gustawa Eiffla.
Chwila wytchnienia.

Część historycznej dzielnicy Ribeira.

Tradycyjna barka, którą tradycyjnie spławiano wino z plantacji.

Relax.

Vinho verde, czyli "zielone wino"

A do wina rybka.

Aveiro.

Popływamy?

Masz wybór.

Sklep ze starociami.

Zatrzymaj się i patrz.

Wystarczy zapukać.

Wino. Czerwone dla odmiany.

Okno na świat.

Kamienice.

A może zagramy w klasy?

Ciastko z koglem-moglem w środku :)

Makro.