środa, 28 lipca 2010

Ziemia spalona słońcem.



A wszystko zaczęło się jak zawsze - od przypadku.

Bóg stworzył świat - góry, morza, rzeki, lądy i oceany. Sześć bardzo pracowitych dni. Siódmego postanowił więc odpocząć. Usiadł i patrzył na swoje cudowne dzieło, ale nagle poczuł, że coś go ugniata. Spojrzał w dół, a tam widzi, grudkę zagubionej ziemi. Wziął ją w ręce, potem spojrzał na swoje cudowne dzieło, w którym wszystko wyglądało tak, jak wyglądać powinno. Dobroć Boga jednak większa była od podziwu nad swoim dziełem - postanowił więc - mimo dnia siódmego - z grudki wyspę stworzyć.

Spojrzał w dół raz jeszcze, szukając miejsca na wyspę - rozgląda się - Polinezja pełna, Morze Karaibskie zapchane, Morze Północne za zimne, a na południu wichrów mnóstwo. Atlantyk wielki, głęboki i straszny... Aż tu nagle Morze Śródziemne rzuciło mu się w oczy. Spokojne, ciepłe i puste w pewnym miejscu - akurat miejsce na wyspę będzie! Bóg więc cudowną grudkę wygniótł, potarł, na koniec chuchnął Oddechem Życia i rzucił. Ale czy to rzut za silny, czy wiatr może szyki mu popsuł - wyspa jakaś taka niewydarzona mu wyszła. Bóg się więc zezłościł, bo wyspa przez Niego zrobiona idealna powinna być przecież. Zatrząsł się, tupnął nogą, wyspę nadepnął, zgniótł i już odchodzić chciał, gdy zobaczył, że wyspa kształt Jego stopy przybrała.

Odtąd więc szczególną troską wyspę darzy i na jego mieszkańców ze szczególną łaskawością spogląda.


To tylko legenda, która opowiada jak Sardynia została stworzona, ale tą przychylność Boga, czuje się na każdym kroku. Spoglądając na wyspę z góry - na złociste wybrzeże, otoczone cudownie szmaragdową wodą wiadomo już że oto wraz o otwarciem się drzwi samolotu zostają otwarte drzwi do raju.

Pierwsze kroki na włoskiej ziemi, gorączkowe wypatrywanie Marco i tak! Pojawił się! Nie spodziewałam, że ponowne spotkanie nastąpi tak szybko - to przypadek sprawił, że pierwszym etapem naszej wycieczki była Sardynia. 5 dni - jak się potem okazało - w raju. Dosłownie i w przenośni.

Marco przejął się rolą gospodarza. Nie pozwoli nam się nudzić ani jednego dnia. Codziennie cudowne - włoskie jedzenie - pasta z sosem pomidorowym i krewetkami, lazagne, owoce morza, pizza... - długo by wymieniać. A do tego wina i nalewki podawane do obiadu i kolacji. A i świeże owoce na deser - melon, figi, arbuzy. I oczywiście kawa - na śniadanie dolewana do mleka, po obiedzie podawana na rozbudzenie, a po kolacji bezkofeinowa. Po tych kilku dniach nie dziwię się, że włoska kuchnia uznawana jest jedną z najlepszych na świecie.

Każdy dzień dostarczał nam nowych wrażeń - różne plaże, różna głębokość morza, różna intensywność fal. Nawet w czasie, kiedy Marco nie mógł się nami zajmować, bo musiał jechać na wesele, to zorganizował nam czas - najpierw obiad z jego rodzicami, potem spacer po mieście, następnie kolacja z jego rodzicami, aż wreszcie impreza z jego znajomymi. Wszystkie te momenty wydają mi się w tak niesamowite, że aż nierealne - śpiewanie dla Moniki "Happy Birthday" w samochodzie zaraz po 24.00 - 11.07, impreza w parku, potem w klubie na plaży, a na koniec próba przekonania nas, przez znajomych Włochów, do nocnej kąpieli w morzu. Skakanie przez fale, spanie na plaży, liczenie gwiazd na włoskim niebie. To wszystko i jeszcze więcej działo się przez te 5 dni.

Jaka jest Sardynia? Niesamowicie ciepła. Wszystko wydaje się tam mocniejsze i intensywniejsze - zapachy, dźwięki, smaki.... Dzikie kwiaty przy drodze mają intensywniejszy kolor. Kawa ma intensywniejszy smak, a figa jest smaczniejsza. Morze szumi jakoś inaczej, a i gwiazd na niebie jakby więcej... Do tego wąskie uliczki, pranie, które wisi za oknem prawie wszędzie. I włoski, którzy brzmi jak muzyka.

Często fakt, że Włosi słabo mówią po angielsku utrudniał komunikację, ale jej nie uniemożliwiał. Znajomi Marco stwierdzili, że przez całe życie tyle nie mówili po angielsku, co w czasie czasu, który spędzili z nami - widać więc, że jak się chce to można!

Południowa część Sardynii, na której byłyśmy, podobno jest inna niż północna - mniej komercyjna, mniej turystyczna i co za tym idzie i spokojniejsza. Przez całą noc byliśmy sami na plaży, któregoś dnia kąpaliśmy się sami na skałkach - tylko my i woda, i słońce, i ptaki. Uczuć, które towarzyszyły tym wszystkim momentom nie da się ubrać w słowa.

A jacy są Włosi? Uroczy, bezproblemowi, dla nich nie liczy się czas. Cieszą się chwilą, są roześmiani i bardzo otwarci. Machają do obcych ludzi, krzyczą z balkonów "Ciao!". Bo czy można zachowywać się inaczej, kiedy żyje się w takim miejscu? Jak można martwić się czymkolwiek, jeśli za oknem takie widoki? Wszystkie problemy wydają się jakby mniejsze, praca mniej nudna - po przecież zaraz po niej jedzie się na cudowną plażę. Jak można się nie uśmiechać, kiedy na dworze ciepło, a za oknem wielka skała w kształcie King Konga?

Czy Włosi są mamisynkami? Cóż, nie chce ulegać stereotypom, ale w domu, który odwiedziłam wyczułam silną rękę kobiety, która dba o wszystko. Świetnie gotuje i mimo wieku - bardzo dobrze wygląda. To ona decyduje. To ona troszczy się o męża i o syna. Robi zakupy, smaruje kremem po opalaniu, kupuje paski do spodni, wybiera skarpetki... Niewątpliwie, włoskie mamy mają wpływ na życie "swoich" mężczyzn.

A co z ta włoską miłością? Włosi niewątpliwie lubią piękne kobiety, doceniają je, kokietują, ale też troszczą się o nie. Co ciekawe - sami Włosi, często nie ukrywają o co im tak naprawdę chodzi. Na moje stwierdzenie - że jeśli przyjadę następnym razem, to najprawdopodobniej z chłopakiem - zareagowali jękami zawodu i stwierdzeniami, że na Sardynii nie ma się chłopaków - czyt. korzystaj z tego co oferują Włosi. Gdy zadecydowałyśmy, że z oferty nie skorzystamy nazwali nas "nudnymi i nie potrafiącymi się bawić". Ale to akurat powtarzali nam już wcześniej, kiedy to nijak nie udało im się przekonać nas, do bliższych kontaktów z nimi. W tym wszystkim byli jednak tak uroczy, że nie sposób było się nie śmiać z tych ich żartów (już Marco by im dał gdybyśmy następnego dnia się poskarżyły :P).
Gdy następnego dnia powiedziałam Marco, że jego koledzy uznali nas za nudne, nie musiałam wyjaśniać kontekstu. Skomentował to tylko, w ten o to sposób- "Oh, You know... that it is Italian style".

Pierwszy etap naszej podróży zakończył się po 5 dniach.
Wsiadając do samolotu miałam uczucie spełnienia i dobrze spędzonych pięciu dni.
Był i wiatr we włosach, i było "Hej przygodo!".
Został żal i tęsknota.

Ale wrócę tam. To pewne.


A teraz zobaczcie dlaczego.

Sardynia z lotu ptaka.

Tu się żyje spokojniej.

Żeby móc korzystać z dobrodziejstw natury.

Skała w kształcie King Konga. Wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.

A na dole plaża vol. 1.

Mała produkcja.

Plaża vol. 2

Słoneczko.

Śniadanie, które czekało na nas każdego ranka.
Na początek - piaszczysta plaża. vol. 3

Zamknięte okiennice.

Takie ogłoszenia były porozklejane w całym mieście - informowały, że Marco i Aleksandra 10.07 biorą ślub. Tutaj - prawdopodobnie dom pana albo panny młodej.

A to już po ślubie - rozsypany ryż i konfetti, które zbierały dzieci.

Przygotowani na wielkie pranie.

Właśnie na takie.

By poczuć wiatr we włosach.

I tu też.

Latają!

Znajdź jedną różnice.

Tak to wygląda właśnie.

Małże.

Przemierzyć świat.

The best ice-cream ever!

Ostatni dzień i ostatnia noc.



poniedziałek, 26 lipca 2010

W drodze - part II.



W zeszłoroczne wakacje kilka tygodni przed moim kolejnych wyjazdem do Turcji, spotkałam się z Nią na kawę. Zaraz miałyśmy iść do teatru, na przedstawienie, którego tytułu nie pamiętam. Siedziałyśmy, rozmawiałyśmy o życiu i zastanawiałyśmy się nad decyzjami, które podjęłyśmy - czy były słuszne, czy nie, jak to będzie, gdy w końcu zaczną do nas docierać konsekwencje tych wyborów. Czy będziemy żałować, a może właśnie zmienią nasze życie na plus?

W gąszczu tych pytań, które pozostawały bez odpowiedzi postanowiłyśmy, że kolejne wakacje spędzimy wspólnie. Ale nie, nie na kilkudniowym wypadzie w polskie góry, nie na łódce, gdzieś na Mazurach, nie na plaży nad Bałtykiem - obiecałyśmy sobie, że kolejne wakacje będą nie zapomniane. Że będzie im przyświecało motto - "Hej przygodo!", że będziemy czuć wiatr we włosach... I ja, i ona też.

Ona kilka dni po moim powrocie z Turcji wyjechała na Erasmusa do Hiszpanii. I tam miałyśmy się spotkać na początku lipca. Bo to właśnie na Półwyspie Iberyjskim albo w okolicach miałyśmy przeżyć wakacje, o którym marzyłyśmy tyle czasu.

A los jakby drwił z nas, jakby chciał pokazać, że marzenia nie spełniają się tak łatwo... - na stronie Ryanair'a pojawiła się promocja - bilety wewnątrz Hiszpanii były po 8 euro - więc tak, tak!!! Kupujemy! Marakesz? Czemu nie! Majorka? O tak! Santiago de Compostella? Jedziemy!
Opcji było bardzo dużo, tylko właśnie w momencie, kiedy miałyśmy klikać - "Zarezerwuj" za moim oknem rozpętała się wichura - ja zostałam bez prądu, Internetu i w konsekwencji, bez tanich biletów. Po dwóch dniach udało mi się ponownie połączyć ze światem i dowiedzieć się, ze biletów, które sobie upatrzyłyśmy albo już nie ma, albo są o wiele droższe - znowu trzeba było układać nowy plan, szukać nowych biletów. A do tego wszystkiego czekać na zaksięgowanie pieniędzy na karcie pre-paid, dzięki której nie płaciłyśmy 5 euro opłaty transakcyjnej za każdy bilet.

Po wielu perypetiach, stresach, nerwach i niepokojach w końcu kupiłyśmy - prawie tydzień od dnia, kiedy miałyśmy nacisnąć "Kupuj" po raz pierwszy. Nowy - ostateczny - plan został rozpisany. Zamiast Majorki miałyśmy wybrać się na Sardynie, co jak się okazało potem, było cudownym - przypadkowym wyborem. "Mój" Marco zadbał bowiem o to, żebyśmy te 5 dni zapamiętały na zawsze.

Podróż miała wyglądać następująco:
  • 08.07 - Gdańsk - Girona (Barcelona)
  • 09.07 - Girona (Barcelona) - Cagliari (Sardynia)
  • 13.07 - Cagliari (Sardynia) - Girona (Barcelona)
  • 14.07 - Girona (Barcelona) - Porto
  • 16.07 - Porto - Lizbona
  • 18.07 - Lizbona - Faro
  • 20.07 - Faro -Sevilla
  • 21.07 - Sevilla - Malaga
  • 22.07 - Malaga - Kraków - Warszawa
Jak widać wycieczka miała być bardzo intensywna i właśnie taka była. Do samego Porto korzystałyśmy z oferty Ryanair'a, bo ceny biletów, były naprawdę niskie. Następnie do Malagi korzystałyśmy w oferty lokalnych przewoźników - pociągi i autobusy. Żeby zminimalizować koszty korzystałyśmy z CouchSurfingu - nigdzie nie płaciłyśmy za hostel (miało to swoje plusy i minusy, ale o tym kiedy indziej).

Setki kilometrów. Cudowni ludzie. Przepiękne miejsca. Tysiąc zdjęć. Dziesiątki emocji - od wzruszenia i nostalgii, aż po złość i bezsilność. A to wszystko w przeciągu 14 niezapomnianych dni.

Gdy przyleciałam z Gdańska do Girony na lotnisku czekała już na mnie Ona. I co z tego, że nie widziałyśmy się 5 miesięcy? Nie czułam tego czasu. Piłyśmy kawę, tak samo jak tego pamiętnego, wietrznego dnia, w Coffeheaven przy Świętokrzyskiej, i gadałyśmy. Potem krótka drzemka najpierw, na podłodze, a potem na krzesełkach (mimo tłumu i słońca spałam prawie do 9!), a potem? Potem to już straciłam głowę dla Sardynii, ale o tym już nie dzisiaj.


Każde miejsce było na tyle wyjątkowe, że nie chciałabym zawężać go do jednej ogólnej notki - postaram się opisać wszystko szerzej w kolejnych. Efekt zapewne będzie mierny, bo tego wszystkiego nie da się opisać w słowach, ani pokazać na zdjęciach. To wszystko trzeba po prostu przeżyć. Postaram się jednak choć trochę oddać ten włoski, portugalski i hiszpański klimat.

Na razie kilka zdjęć - na pobudzenie apetytu.

Pierwsze spotkanie z Oceanem.

Tu Europa się kończy.

Coś Wam to przypomina? :)

Tworzenie klimatu.

Uratowany.

Urozmaicone życie.

Porto - miasto portowe.

Cień.

Typowe.

Nie tylko w Turcji kochają flagi.

Dom moich marzeń.

Kong. King Kong.

Typowe.

Bo gorąco tam jest.

piątek, 2 lipca 2010

Złodziejka lwowskich wspomnień.



Środa, 23.06.2010
4.30 rano.
Kierunek: Lwów.
Cel: badanie Polaków we Lwowie.

Co zastaliśmy na Ukrainie?
Chamskich i czepialskich celników - szczególnie po stronie polskiej - jeden z nich był bardzo oburzony, gdy koleżanka chcąc wręczyć mu paszport rozmawiała przez telefon - stwierdził, że chyba nam się nie śpieszy i wyszedł. Następnie, kolejna godzina na granicy ukraińskiej. A potem? Zaraz za granicą musieliśmy wykupić jeszcze jedno - ukraińskie ubezpieczenie, bo jednak ukraińskie, to ukraińskie czytaj: na pewno lepsze.

A sama Ukraina? Spaczona pierwszym wrażeniem. Podobna do Wschodu Turcji tylko z większą ilością trawy na mijanych polach. To, co widziałam budziło silne turecko-syryjskie wspomnienia. Stado krów, które poi się w rzece. Pan, który pilnuje swojej trzody opierając się przy tym o swój samochód. Własne stopy i porządny kij to narzędzia, które zostały wyparte, przez nowoczesne środki komunikacji. A do tego wszystkiego spodnie w kant z ortalionową bluzą w komplecie, dres, albo w przypadku dziewczyn wysokie szpilki, które stanowiły standard nawet na wszechobecnym - lwowskim bruku.

W czasie drogi z granicy do Lwowa można zwątpić, czy Lwów jest tak wspaniałym miastem, jak się o nim mówi - wcześniej bowiem widać tylko brud i biedę. Przedmieścia miasta? Zwykłe, z betonowymi radzieckimi blokami, McDonald'sem gdzieś po środku. Serce Lwowa jest jednak zupełnie inne - magiczne, wyjątkowe, cudowne...

Pierwsze wrażenie - cóż za podobieństwo do Krakowa! Ale za moment przez myśl przechodzi - nie, nie, nie taki sam! Podobny, ale piękniejszy...

Urzekły mnie same dźwięki miasta - mieszanka języków - polskiego, ukraińskiego i rosyjskiego, melodie tworzone przez ulicznych grajków, stukot tramwajowych kół po krzywych torach, dźwięk przejeżdżających samochodów po ulicznym bruku. Tak, niewątpliwie, to TEN Lwów, który istnieje w pamięci tak wielu ludzi.

Celem naszego wyjazdu było przeprowadzenie wywiadów z Polakami, którzy mieszkają we Lwowie. Moja pierwsza rozmowa odbyła się na ulicznej ławce. Szczęśliwa, że najtrudniejsze za mną wracałam do hostelu, ale w między czasie poszłam jeszcze pod Operę, bo światło było bardzo fajne... A tam? Cóż tam się działo! Fontanna, latynoamerykańska muzyka, i ONI - tańczący. Oni - kochający taniec. Oni - którym taniec sprawia tak wiele przyjemności - wystarczyło spojrzeć na ich twarze, by zobaczyć to wszystko.
Kolejne dnie? Pobudka rano i jeden cel - zrobienie wywiadów.

Nie sądziłam jednak, że - paradoksalnie - z każdą rozmową będzie coraz trudniej. Słuchając historii ludzi uświadamiałam sobie coraz bardziej i bardziej, że każdy człowiek, którego mijałam to odrębna historia. Każda kamienica, każde okno - to wszystko ciągle pamięta co działo się tam kiedyś. Były i łzy, i uśmiech, radość, cierpienie. Toczyło się ludzkie życie.

Żal, współczucie, rezygnacja, szalony entuzjazm - to uczucia, które towarzyszyły mi w czasie tego wyjazdu. Bo tu nie można niczego nie czuć - Lwów to miasto, wobec, którego nie można być obojętnym. I to pokazywali moi respondenci. Nikt z nich, mimo że bardzo tęsknią za Polską, Lwowa by nie opuścił. Z prostej przyczyny - z miłości. Bo dla nich być "lwowianinem" bardzo dużo znaczy. Każdy wywiad - szczególnie taki, w których dowiadywałam się o tragicznych losach jakiejś rodziny był i dla mnie samej ogromnym przeżyciem. Kończąc taką rozmowę miałam poczucie, że to co zrobiłam, było nie moralne, nie było w porządku - no bo jak to? Przychodzę, pukam do drzwi, zostaje zaproszona na herbatę, ciasto, a potem pytam o historie rodziny, która często jest tragiczna. A po godzinie, dwóch, czy trzech - grzecznie dziękuje za poświęcony czas, za miłą rozmowę, za pyszne ciasto i wychodzę. Zostawiając respondenta z tą tragiczną przeszłością samemu sobie. Czasami wręcz czułam się jak złodziej, który okrada kogoś na oczach tej osoby - z jednej strony przy cichym przyzwoleniu, ale z niemym krzykiem...

Nie chce - i nie potrafię - zostawiać tak tych ludzi.
Wyślę zdjęcie, o które zostałam poproszona. I kartkę na Święta pewnie też.
Bo co tak naprawdę więcej dla nich mogę zrobić?




Tego co doświadczyłam nie zapomnę nigdy.
Cudowni ludzie.
Cudowne miejsca.


Dziękuje wszystkim, którzy w tym doświadczeniu uczestniczyli.

P.S. To pierwsza z notek o Lwowie - najbardziej emocjonalna, kolejne będą bardziej merytoryczne :)

Wiara rzymsko-katolicka jako znak rozpoznawczy Polaków we Lwowie.


Salsa.

Aż kark boli.

Współpraca. Part I.

Współpraca. Part II.

Światło.

Światło. Part II.

Światło. Part III

Szczegół.

Orzeźwienie.

Souvenire from Lviv.

Szczegół.

Dachy.

Z dedykacją. Dla P.

Kurczaki - 5 hrywien, kaczki - 10 hrywien, kury - 15 hrywien.

Życie.

Dworzec.

Ukraińskie drogi i chodniki.

Bajka.

Klimat miasta.


Dachy.