poniedziałek, 26 lipca 2010

W drodze - part II.



W zeszłoroczne wakacje kilka tygodni przed moim kolejnych wyjazdem do Turcji, spotkałam się z Nią na kawę. Zaraz miałyśmy iść do teatru, na przedstawienie, którego tytułu nie pamiętam. Siedziałyśmy, rozmawiałyśmy o życiu i zastanawiałyśmy się nad decyzjami, które podjęłyśmy - czy były słuszne, czy nie, jak to będzie, gdy w końcu zaczną do nas docierać konsekwencje tych wyborów. Czy będziemy żałować, a może właśnie zmienią nasze życie na plus?

W gąszczu tych pytań, które pozostawały bez odpowiedzi postanowiłyśmy, że kolejne wakacje spędzimy wspólnie. Ale nie, nie na kilkudniowym wypadzie w polskie góry, nie na łódce, gdzieś na Mazurach, nie na plaży nad Bałtykiem - obiecałyśmy sobie, że kolejne wakacje będą nie zapomniane. Że będzie im przyświecało motto - "Hej przygodo!", że będziemy czuć wiatr we włosach... I ja, i ona też.

Ona kilka dni po moim powrocie z Turcji wyjechała na Erasmusa do Hiszpanii. I tam miałyśmy się spotkać na początku lipca. Bo to właśnie na Półwyspie Iberyjskim albo w okolicach miałyśmy przeżyć wakacje, o którym marzyłyśmy tyle czasu.

A los jakby drwił z nas, jakby chciał pokazać, że marzenia nie spełniają się tak łatwo... - na stronie Ryanair'a pojawiła się promocja - bilety wewnątrz Hiszpanii były po 8 euro - więc tak, tak!!! Kupujemy! Marakesz? Czemu nie! Majorka? O tak! Santiago de Compostella? Jedziemy!
Opcji było bardzo dużo, tylko właśnie w momencie, kiedy miałyśmy klikać - "Zarezerwuj" za moim oknem rozpętała się wichura - ja zostałam bez prądu, Internetu i w konsekwencji, bez tanich biletów. Po dwóch dniach udało mi się ponownie połączyć ze światem i dowiedzieć się, ze biletów, które sobie upatrzyłyśmy albo już nie ma, albo są o wiele droższe - znowu trzeba było układać nowy plan, szukać nowych biletów. A do tego wszystkiego czekać na zaksięgowanie pieniędzy na karcie pre-paid, dzięki której nie płaciłyśmy 5 euro opłaty transakcyjnej za każdy bilet.

Po wielu perypetiach, stresach, nerwach i niepokojach w końcu kupiłyśmy - prawie tydzień od dnia, kiedy miałyśmy nacisnąć "Kupuj" po raz pierwszy. Nowy - ostateczny - plan został rozpisany. Zamiast Majorki miałyśmy wybrać się na Sardynie, co jak się okazało potem, było cudownym - przypadkowym wyborem. "Mój" Marco zadbał bowiem o to, żebyśmy te 5 dni zapamiętały na zawsze.

Podróż miała wyglądać następująco:
  • 08.07 - Gdańsk - Girona (Barcelona)
  • 09.07 - Girona (Barcelona) - Cagliari (Sardynia)
  • 13.07 - Cagliari (Sardynia) - Girona (Barcelona)
  • 14.07 - Girona (Barcelona) - Porto
  • 16.07 - Porto - Lizbona
  • 18.07 - Lizbona - Faro
  • 20.07 - Faro -Sevilla
  • 21.07 - Sevilla - Malaga
  • 22.07 - Malaga - Kraków - Warszawa
Jak widać wycieczka miała być bardzo intensywna i właśnie taka była. Do samego Porto korzystałyśmy z oferty Ryanair'a, bo ceny biletów, były naprawdę niskie. Następnie do Malagi korzystałyśmy w oferty lokalnych przewoźników - pociągi i autobusy. Żeby zminimalizować koszty korzystałyśmy z CouchSurfingu - nigdzie nie płaciłyśmy za hostel (miało to swoje plusy i minusy, ale o tym kiedy indziej).

Setki kilometrów. Cudowni ludzie. Przepiękne miejsca. Tysiąc zdjęć. Dziesiątki emocji - od wzruszenia i nostalgii, aż po złość i bezsilność. A to wszystko w przeciągu 14 niezapomnianych dni.

Gdy przyleciałam z Gdańska do Girony na lotnisku czekała już na mnie Ona. I co z tego, że nie widziałyśmy się 5 miesięcy? Nie czułam tego czasu. Piłyśmy kawę, tak samo jak tego pamiętnego, wietrznego dnia, w Coffeheaven przy Świętokrzyskiej, i gadałyśmy. Potem krótka drzemka najpierw, na podłodze, a potem na krzesełkach (mimo tłumu i słońca spałam prawie do 9!), a potem? Potem to już straciłam głowę dla Sardynii, ale o tym już nie dzisiaj.


Każde miejsce było na tyle wyjątkowe, że nie chciałabym zawężać go do jednej ogólnej notki - postaram się opisać wszystko szerzej w kolejnych. Efekt zapewne będzie mierny, bo tego wszystkiego nie da się opisać w słowach, ani pokazać na zdjęciach. To wszystko trzeba po prostu przeżyć. Postaram się jednak choć trochę oddać ten włoski, portugalski i hiszpański klimat.

Na razie kilka zdjęć - na pobudzenie apetytu.

Pierwsze spotkanie z Oceanem.

Tu Europa się kończy.

Coś Wam to przypomina? :)

Tworzenie klimatu.

Uratowany.

Urozmaicone życie.

Porto - miasto portowe.

Cień.

Typowe.

Nie tylko w Turcji kochają flagi.

Dom moich marzeń.

Kong. King Kong.

Typowe.

Bo gorąco tam jest.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz